Twórczość Weroniki Pawłowskiej można wyprowadzić z duchowego pnia malarstwa początków XX wieku. Pobrzmiewają w niej echa Boznańskiej, Krzyżanowskiego, Jakimowicza, Gottlieba, czuć pesymizm Weissa i Wojtkiewicza. Jest to malarstwo nastroju, tajemnicy i smutku. Sylwetki kobiet o uwodzących, sensualnych kształtach wyłaniają się z mgły. Nigdy nie materializują się w pełni. Hieratyczne, centralnie usytuowane zastygają w hipnotycznym odrętwieniu. Ich przeznaczeniem jest rozpad i mrok. Na naszych oczach przeobrażają się w pramaterię, malarskie błoto, nikną i rozpływają na powrót w mglistych poświatach. Światło jest tutaj lokalne. Ulegamy sugestii, że jego źródłem są same portretowane. W sposób szczególny uwydatnia ono półkształty, półbyty, kreśląc obrazy z krainy urojeń. Kontury sylwetek dublują się, tworząc ledwie widoczne zarysy niematerialnych zjaw. Brak tu jednoznacznego klucza interpretacji. Czasami pojawia się przedmiot, który jedynie pomnaża niewyjaśnione, wielokierunkowe sugestie. Samotność i odrętwienie zderza się z dynamiką rozpadu. Gdzieniegdzie faktura grubieje. Staje się bardziej malarska. W niektórych pracach farbę przecinają pasma kolażowych papierów. Forma deformuje się, drapieżnieje, by ostatecznie stracić rozpoznawalny kształt. Kolor jest zawsze wyrafinowany, chłodny, pogłębiający nastrój melancholii. Głębokie szarości i ciemne błękity kontrastują z subtelnym różem karnacji. Ziemista materia staje się niemal namacalna w swej kamiennej grudkowatości. Niepokój jaki wywołują obrazy Weroniki Pawłowskiej ma swoje źródło także w warstwach, które czasami tylko na wpół świadomie rejestrujemy w jej pracach. Niektóre z nich to rodzaj palimpsestu, emanującego tajemniczą energią innych kreacji. Cechą szczególną tej sztuki jest estetyzacja zderzona z brutalnością, wyrafinowanie przeplatane naiwnością, a wreszcie rotto – zamierzona destrukcja lub nieukończenie.